Dużo w ostatnim czasie mówi się w mediach o osiągnięciach i cudach w
kardiochirurgii dziecięcej w Polsce, podważając jednocześnie zasadność wyjazdów polskich dzieci
na leczenie serca za granicę. Jestem jednym z tych rodziców, którzy w tej chwili są
publicznie oskarżani. W listopadzie 2013 roku wyjechałam na operację serca
mojego dziecka do kliniki UKM w Niemczech, gdzie operuje prof. Malec.Wyjazd
ten był możliwy jedynie dzięki pomocy wielu osób dobrej woli, które wspomogły
nas finansowo podczas zbiórki pieniędzy na operację. Prośby o pomoc
publikowałam m.in. na tym blogu, dlatego dziś, kiedy na łamach portalu
natemat.pl; pojawił się kolejny artykuł bardzo ostro oskarżający rodziców
o nadużycia i wyłudzenia, poczułam się w obowiązku upublicznienia tutaj listu,
jaki wysłałam do Pani redaktor Anny Kaczmarek, autora artykułów.
LIST OTWARTY
Szanowna Pani Redaktor,
Po ukazaniu się dnia 29 lutego 2016r, na łamach portalu
natemat.pl artykułu
"
Zbieranie na leczenie za granicą to nadużycie. Polscy kardiochirurdzy są
liderami w Europie" Pani autorstwa, jako rodzic
siedmioletniego dziecka z wrodzoną wadą serca, postanowiłam oficjalnie zająć
stanowisko. Od pewnego czasu w mediach natykam się na kolejne artykuły,
opisujące wspaniałą kondycję kardiochirurgii dziecięcej w Polsce, podważające
jednocześnie zasadność wyjazdu polskich dzieci na operacje do kliniki w
Munster, gdzie operuje prof. Edward Malec. Informacje przekazywane przez media
budziły we mnie zawsze dużo emocji, ponieważ poznałam realia polskiej
kardiochirurgii na własnym przykładzie wiem, jak wiele przekłamania zawierały
publikacje. Jak bardzo krzywdzące, niesprawiedliwe i mijające się z prawdą były
udzielane wywiady. Jednak artykuł, który napisała Pani wczoraj przekroczył
wszelkie granice.
Publicznie zarzuciła mi Pani, że ratując własne dziecko i
prosząc o pomoc ludzi dopuściłam się ogromnego nadużycia, że jestem oszustką,
naciągaczem, że żeruję na ludzkiej dobroci, że brałam na litość ludzi dobrego
serca publikując zdjęcie mojego sinego dziecka. Pomówiła mnie o zmanipulowanie
przez marketing zagranicznej kliniki, o pisanie komentarzy na zlecenie.
Obraziła mnie, stawiając w bardzo niekorzystnym świetle przed wszystkimi,
którzy w trudnym czasie mi pomogli. Nie zastanawiając się nad konsekwencjami,
złamała Pani w mojej ocenie wszelkie zasady rzetelności dziennikarskiej i
napisała tekst w oparciu o opinię jednej strony . Zrobiła tym dużą krzywdę nam
rodzicom, ale przed wszystkim krzywdę dzieciom, które pomocy potrzebują
teraz i będą potrzebowały w przyszłości, a której po artykułach tego typu po
prostu mogą nie znaleźć.
Moje dziecko – Łukaszek Gibałka urodził się 30 styczniu 2009
roku. O wadzie serca dowiedzieliśmy się kilka godzin po narodzinach. Synek
został przewieziony do ŚCCHS w Zabrzu. Tam zdiagnozowano u Niego złożoną wadę
serca pod postacią: ciasnego zwężenia tętnicy płucnej, hipoplazji prawej
komory, dysplazji zastawki trójdzielnej i drożnego otworu owalnego. Tamtejsi
lekarze podjęli się też leczenia. Wykonali mojemu dziecku w piątej dobie życia,
nieudaną plastykę balonową, po czym trzy dni później, przeprowadzili pierwszy
etap paliatywnej korekcji wady serca – prawostronne zespolenie BT. Dziewięć dni
później byliśmy w domu z poczuciem, że nasz syn trafił w dobre ręce, głęboko
wierzyliśmy, że będzie skutecznie leczony. Trzy miesiące później stan dziecka
zaczął się znacznie pogarszać. Po kilkunastu dniach pobytu na oddziale
szpitalnym ustalono, że przyczyną jest niezabezpieczony tuż po urodzeniu otwór
owalny, który właśnie całkowicie się zamknął, co w przypadku wady serca
Łukaszka, było bezpośrednim zagrożeniem życia. W stanie ciężkim ponownie trafił
na stół operacyjny. Wycięcie przegrody między przedsionkowej wymagało
zatrzymania serca i głębokiej hipotermii. Operacja ta powikłała się udarem
mózgu. Dziecko utrzymywane było w stanie śpiączki i pięć dni później, ze
względu na pogarszający się stan przeszedł kolejną – trzecią operację serca –
zespolenie centralne. Dwa miesiące później wróciliśmy do domu i rozpoczęliśmy
intensywną rehabilitację m.in. niedowładu prawostronnego, który był skutkiem
udaru. Kolejne dwa miesiące i ponowna wizyta w szpitalu – planowane
cewnikowanie serca, które miało poprzedzić decyzję o dalszym leczeniu serca.
Wynik badania był niekorzystny. Łukaszek przez złe warunki anatomiczne – słabo
rozwinięte gałęzie płucne i podwyższone ciśnienie, nie otrzymał kwalifikacji do
kolejnego etapu leczeniu. Czas jednak działał na niekorzyść, Łukaszek
wymagał kolejnych interwencji. Nie mógł czekać. Poradzono nam wówczas szukać
innego ośrodka, lekarza który podejmie się dalszego leczenia naszego dziecka.
Pomoc znaleźliśmy w ICZMP w Łodzi u prof. Molla. W grudniu, tego samego roku
nasz synek przeszedł czwartą operację serca. Długo dochodził do siebie, prawie
dwa tygodnie spędził na oddziale pooperacyjnym, gdzie mogliśmy go jedynie trzy razy
dziennie, po kilkanaście minut, odwiedzać. Jednak po miesiącu, pełni nadziei,
że operacja przyniesie zamierzony efekt i uda się uratować prawą komorę
wróciliśmy do domu Rok później stawiliśmy się w Łodzi na planowane cewnikowanie
serca. Badanie rozwiało nasze nadzieje, prawej komory serca nie udało się
uratować, a dalsze czekanie zagrażało dziecku. Kilka dni później Łukaszek w
wieku dwóch lat, przeszedł kolejną, piątą operację serca. I tym razem, po raz
kolejny pojawiły się powikłania neurologiczne. Dwa dni po operacji uaktywniło
się wodogłowie pokrwotoczne, a kilka dni później doszło do krwawienia
dokomorowego. Komplikacje te sprawiły, że cztery razy trzeba było operować
głowę, a cały układ zastawkowy kilkakrotnie, to umieszczać wewnątrz ciała, to
ponownie usuwać, aby założyć drenaż zewnętrzny, z którym Łukaszek przez 12 dni
przykuty na leżąco do łóżeczka, czekał aż płyn w mózgu oczyści się z krwi, a On
będzie mógł wstać i utulić się w ramionach rodziców. Te kilkanaście dni
spędzone na Łódzkiej kardiochirurgii był dodatkowo trudny, ze względu na bardzo
przykre traktowanie nas przez większość pracujących tam pielęgniarek, które na
niemal każdym kroku dawały odczuć, że nie jesteśmy na kardiochirurgii z
powikłaniem neurologicznym mile widziani Po koszmarnych niemal dwóch
miesiącach wróciliśmy do domu, z odebraną ostatecznie nadzieją na dwukomorowe
serduszko i z kolejną ciężką chorobą – wodogłowiem i zastawką w głowie,
które w ciągu kolejnych lat jeszcze kilkakrotnie dało o sobie znać i wymagała
interwencji neurochirurga i kolejnych operacji głowy.
Przed nami wciąż był ostatni etap leczenia serduszka –
operacja Fontana. Łukaszek skończył trzy latka, był już ponad rok po operacji
Glenna, wiedzieliśmy że jest to najlepszy czas na wykonanie ostatniego etapu
leczenia. Czekaliśmy na wyznaczenie przez lekarzy terminu cewnikowania serca.
Mijały miesiące, a terminu wciąż nie mieliśmy .W grudniu 2012 roku krótka
wizyta na oddziale w Łodzi i badanie TK sprawiła, że lekarze zaplanowali
kolejne kroki, jednak kilka miesięcy później po kolejnym przełożonym przez
szpital terminie zabiegu, jeden z lekarzy zapoznał się z wynikiem wykonanego
pół roku wcześniej badaniu i decyzja o planowanym cewniku i dalszym
leczeniu została odwołana. Dalsze leczenie wymagało wspólnej decyzji zespołu
lekarzy. Od tamtego czasu mijały kolejne miesiące, wykonałam niezliczoną ilość
telefonów i wciąż nie było decyzji o dalszym leczeniu, a wizyta kontrolna w
Łodzi potwierdziła, że nasz synek ze względu na trudne warunki anatomiczne i
bardzo powikłany przebieg leczenia po raz kolejny został cofnięty na sam koniec
bardzo długiej kolejki po swoją szansę na życie. ( Szczegóły opisałam
TUTAJ
,
TUTAJ
oraz
TUTAJ
)
Łukaszek miał wówczas skończone cztery latka, był dwa i pół
roku po poprzednim etapie operacyjnego leczenia serca, a wciąż nie miał
wykonanego nawet cewnikowania.
Po raz kolejny zostaliśmy zmuszeni do szukania pomocy w
innych ośrodkach. Bezczynne czekanie mogło okazać się zbyt niebezpiecznie dla
naszego dziecka. Łukaszek od dłuższego czasu coraz bardziej się męczył, był
coraz słabszy. Wyniki badań krwi potwierdzały pogarszającą się sytuację, a
dotlenienie organizmu w ciągu dnia było w granicach ok.70% Wizyta kontrolna u
neurologa potwierdziła nasze kolejne obawy. Rozwój Łukaszka, ze względu na
bardzo długie utrzymywanie organizmu, w tym mózgu w niedotlenieniu, bardzo
zwalnia. Po ponad rocznej przerwie z powrotem wróciliśmy do rehabilitacji i
współpracy ze specjalistami wspierającymi rozwój. Niedotleniony mózg i ciągłe
oczekiwanie na operację serca, bardzo niekorzystnie wpływają na rozwój dziecka.
Łukaszek zamiast nadrabiać liczne zaległości spowodowane leczeniem, zwalniał…
Odkładanie decyzji o operacji, na kolejne miesiące lub lata, zwiększało
niebezpieczeństwo wystąpienia kolejnych powikłań, a także zagrażało życiu.
Kiedy Łukaszek miał dziewięć miesięcy, był po trzech
operacjach serca wykonanych w ŚĆCHS w Zabrzu, również z powodu niekorzystnych
warunków anatomicznych, nie został zakwalifikowany przez tamtejszych
lekarzy do kolejnego etapu leczenia serduszka, zasugerowali nam wówczas, abyśmy
szukali innego ośrodka. Bardzo poważnie rozważaliśmy kontynuację leczenia u
profesora Malca, byliśmy nawet wstępnie umówieni na konsultację. Jednak w tym
samym czasie udało nam się dostać do Instytutu Matki Polki w Łodzi, do prof.
Molla, dzięki któremu, w tamtym czasie ICZMP uchodził za najlepszy ośrodek do
leczenia złożonych wad serduszka w Polsce. Porzuciliśmy wówczas myśl o leczeniu
za granicą. Z wielu powodów, również finansowych, chcieliśmy leczyć Łukaszka w
Polsce. W łódzkim ośrodku, Łukaszek przeszedł wiele zabiegów, prof. Moll nie
tylko wykonał zabieg, którego nie chcieli podjąć się lekarze z Zabrza, ale
również podjął próbę ratowania małej prawej komory, próbę nieskuteczną, bo
podjętą zbyt późno jak się później okazało, jednak jesteśmy bardzo wdzięczni,
że próbował, że chciał dać szansę Łukaszkowi na lepsze życie z sercem
dwukomorowym.. Przez kilka lat mieliśmy nadzieję, że w łódzkim ośrodku wykonamy
wszystkie etapy leczenia serduszka. Niespodziewanie dla nas, powtórzyła się
sytuacja sprzed lat, po raz kolejny ze względu na złe warunki anatomiczne,
Łukaszek nie otrzymuje kwalifikacji do kolejnego zabiegu. Być może Jego wada
serca jest wyjątkowo trudna, a może są inne powody….. Jednak bez względu na
powody, my rodzice musieliśmy podjąć bardzo ważną i trudną decyzję…Decyzję
najlepszą dla naszego dziecka….
Mieliśmy wybór, mogliśmy jak proponowali lekarze z Łodzi czekać i
patrzeć jak stan zdrowia Łukaszka na naszych oczach się pogarsza…. Od pewnego
czasu, coraz bardziej się męczył, miał zadyszkę, nie miał siły biegać,
daleko spacerować…przy wysiłku, płaczu, a nawet przy śmiechu Jego usta, ręce,
nosek robią się fioletowe. Utrzymywanie go w takim niedotlenieniu blokuje
dalszy rozwój i uniemożliwia skuteczne nadrabianie dotychczasowych zaległości…
Druga możliwość, to szukanie pomocy dalej, u kardiochirurga jeszcze
bardziej wyspecjalizowanego i doświadczonego w dziedzinie leczenia serc
jednokomorowych, u światowej sławy specjalisty prof.
Edwarda Malca
Dla nas wybór jest oczywisty. Nie mieliśmy prawa i nie chcieliśmy bezczynnym
czekaniem, narażać życia Łukaszka. Odwlekanie tej ważnej operacji i wykonanie
jej zbyt późno to wystawianie życia naszego dziecka na bardzo
niebezpieczną próbę…Nie wyobrażamy sobie również, aby operację ta miała odbyć
się w ośrodku, gdzie lekarze nie są pewni kolejnego kroku i gdzie
śmiertelność po tym właśnie zabiegu, jest zatrważająco duża – wciąż docierały
do nas informacje o kolejnych dzieciach, które już nigdy do domu nie wrócą,
które zmarły po kilku dniach walki na oddziale pooperacyjnym.
Skonsultowaliśmy się z prof. Malcem, który potwierdził, że
Łukaszek operację Fontana, powinien mieć wykonaną możliwie jak najszybciej.
Potwierdził również, że nowoczesna metoda operacyjna jaką od lat stosuje
daje mniejsze powikłania i większe szanse na w miarę komfortowe życie. Wąskie
tętnice nie są przeszkodą w stosowanych przez niego metodach operacyjnych,
ponad to, co również niezwykle ważne, zabieg wykonuje na bijącym sercu! Dla nas
to tym bardziej ważne, bo dwukrotne powikłania neurologiczne u Łukaszka
wystąpiły właśnie po operacjach, w czasie których serduszko było
zatrzymywane.
To był trudny czas. Decyzja jaką podjęliśmy nie była łatwa,
obawialiśmy się wielu rzeczy: odległość od domu, bariera językowa, jednak
najbardziej przerażała nas kwota jaką musieliśmy w krótkim czasie zdobyć, aby
ratować nasze dziecko. Wiedzieliśmy, że nie jesteśmy w stanie sami pokryć
kosztów operacji. Mimo wszystko podjęliśmy to wyzwanie, mając nadzieję, że z
pomocą dobrych ludzi uda nam się zdobyć potrzebną kwotę. Na zawsze pozostaniemy
wdzięczni wszystkim, którzy w tamtym czasie okazali nam swoją pomoc i
zaangażowanie. To właśnie dzięki takim osobom nasz synek otrzymał swoją szansę
na życie!
26 listopada 2013 r. stawiliśmy się w niemieckiej klinice.
Następnego dnia odbyło się cewnikowanie serca, potwierdzające, że nie ma
przeszkód do wykonania operacji Fontana, którą prof. Malec wraz z zespołem
przeprowadził kolejnego dnia. Dwa tygodnie później - 10 grudnia 2013 r.
wróciliśmy szczęśliwie i bez żadnych powikłań do domu.
Po kilkudziesięciu pobytach w Polskich szpitalach i
kilkunastu operacjach naszego synka, to co widzieliśmy i przeżyliśmy w
niemieckiej klinice było i jest dla nas do tej pory niezwykłym doświadczeniem.
Jeszcze nigdy operacja serca nie trwała tak krótko, a dochodzenie do zdrowia
nie odbywało się tak szybko. Po raz pierwszy mogliśmy być obecni przy Łukaszku
nieustannie, przez co stres dziecka był ograniczony do minimum. Po raz pierwszy
nie było komplikacji i powikłań. Nie wiedzieliśmy, że tak można. Po
doświadczeniach w Polsce, a przeszliśmy tu pięć operacji serca, byliśmy
przekonani że dzieci po takiej operacji niezależnie od jej przebiegu, muszą
przyjmować pawulon, morfinę, relanium…., leżeć kilka dni pod respiratorem,
często podłączone do sztucznej nerki lub płuco – serca, po czym kolejnych kilka
tygodni, walcząc z zagrażającymi życiu powikłaniami, pokonując infekcje
bakteryjne, które są u nas plagą, powoli, małymi kroczkami odzyskiwać siły, aby
po miesięcznej lub nie rzadko i dłuższym pobycie w szpitalu, wrócić do domu.
Myśleliśmy, że tak musi być, że inaczej po tak ciężkiej operacji serca po
prostu nie można…w końcu Polska to wydawałoby się cywilizowany kraj…. ( opis na
blogu
TUTAJ
)
To niezwykłe, żałosne i smutne, że zaledwie kilkaset
kilometrów dalej jest miejsce, gdzie służba zdrowia, metody leczenia, sposób
podejście do pacjenta jest tak bardzo inne, że lata świetlne dzielą nas od
nich…
Po wszystkim co przeżyliśmy i zobaczyliśmy tu i tam, tym
bardziej smutne i bulwersujące są chwile, kiedy w gazecie lub telewizji
pojawiają się kolejni profesorowie, którym własna ambicja nie pozwala przyznać,
że są lepsi od nich, a jeżeli już nie potrafią się do tego przyznać, to szkoda
że nie potrafią chociaż milczeć i nie opowiadać bredni, że rodzice kłamią w
apelach, że w Polsce z powodzeniem operuje się wszystkie wady lub, że Niemcy
robią biznes i dlatego za pieniądze biorą wszystkie dzieci bez wyjątków, aby
zasilać swoją służbę zdrowia. Takie wywiady oburzają i wyrządzają dużą szkodą
rodzicom walczącym o życie swoich dzieci. To nie znaczy, że w Polsce nie leczą,
bo leczą, ale z całą pewnością nie wszystkie wady i nie każde dziecko…
Nasze dziecko, jak również wiele innych, które znamy
osobiście są tego najlepszym przykładem.
Stoczyliśmy ogromną walkę o życie dziecka. Walkę, która aby
mogła zakończyć się pomyślnie dla mojego dziecka wymagała obnażenia naszej
prywatności, zmusiła mnie do wpuszczenia obcych ludzi do naszego życia, do
publikowania apeli i proszenia o pomoc. Nie było mi łatwo to zrobić, jednak
innego wyjścia nie miałam.
Historię leczenia mojego dziecka opisuję od kilku lat na Jego blogu :
http://lukaszek-gibalka.blogspot.com/;
To nie jest strona stworzona kilka tygodni temu na potrzeby toczącej się akcji,
to przeżycia pisane przez lata, to nasze łzy, cierpienie, to nasze
doświadczenia, nasza walka o życie….
Podejmując się napisania artykułu w takim tonie, po tym jak
sama Pani wspomina, że zna temat wyjazdu dzieci na leczenie do zagranicznych
placówek, a wiec i kontrowersji jakie wokół tego tematu się toczą, zapewne
liczyła się Pani, że nie pozostanie on bez komentarza. W dniu wczorajszym
wystosowałam list do fundacji Cor Infantis, która wspierała nas podczas
organizacji wyjazdu mojego dziecka na operację do niemieckiej kliniki na
operację serca, o interwencję w tej sprawie. List ten, aby nadać mu ton
oficjalny posłałam również do Pani wiadomości. Poza krokami, jakie mam nadzieję
podejmie fundacja, liczyłam, że po zapoznaniu się ze stanowiskiem drugiej
strony podejmie się Pani próby stworzenia kolejnego artykułu, tym razem
napisanego rzetelnie w oparciu o stanowiska dwóch stron.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy dziś na łamach tego samego
portalu ukazał się Pani artykuł
"
Awantura po tekście o leczeniu kardiochirurgicznym dzieci w Polsce. To nie poprawi
sytuacji " Po zapoznaniu się z niezliczoną ilością
najprawdziwszych dramatów ludzkich, po przeczytaniu ile krzywdy, cierpienia i
bólu przeszły całe rodziny chorych dzieci i jak walczyli o ich życie. Po
poznaniu jak trudna niemal w każdym przypadku była decyzja wyjazdu na leczenie
do niemieckiej kliniki, wyłoniła Pani obraz nas rodziców chorych dzieci, jako
mniej lub bardziej pretensjonalnych awanturników, dla którym wygoda i spanie na
łóżku w niemieckiej klinice jest pierwszym ważnym powodem decyzji o wyjeździe
na leczenie dziecka z kraju. Podzieliła się Pani również z czytelnikami swoimi
przemyśleniami, jakoby to rodzice powinni skupić się na działaniach, które
wyleczą polską kardiochirurgię z jej niedociągnięć, zamiast skutecznie walczyć
o życie swoich dzieci. Zasugerowała nam Pani również, żeby zamiast wieszać
przysłowiowe psy na polskich kardiochirurgach, skupić się na uporządkowaniu
leczenia w Polsce i wysyłaniu na zagraniczne leczenie tych dzieci, które
naprawdę tego potrzebują.
Zadam więc pytanie: które dzieci w Pani ocenie
naprawdę potrzebują wyjazdu? Czy może je Pani wymienić? Jakim kluczem
powinno się wybierać takie dzieci? Czy jeżeli lekarze nie rozkładają rąk, tylko
każą czekać, aż dziecko stanie się granatowe i niewydolne jest wystarczającym
argumentem dla Pani, aby nic nie robić ? Czy w Pani ocenie jest to właśnie dobry
moment aby zacząć leczyć niedociągnięcia kardiochirurgii w PL ? Czy rodzic,
który dowiedział się, że za chwilę przyjdzie na świat ciężko chore dziecko,
powinien zająć się naprawianiem systemu w Polsce, czy jednak szukać najlepszego
miejsca do leczenia swojego dziecka, aby miało szansę godnie i bez powikłań żyć
?
Wszyscy rodzice, którzy wyjechali za granicę na leczenie
swoich dzieci, doskonale znają realia polskiej służby zdrowia. Niektórzy
rodzice podjęli próbę uzyskania zgody na sfinansowanie leczenie dziecka
przez NFZ. Osobiście widziałam jedno pismo potwierdzające uzyskanie takiej
zgody, nie będę wnikać jaka była geneza jej uzyskania. Jednak większość
rodziców we własnym zakresie podjęła starania o zgromadzenie środków. Nikomu
tych pieniędzy nie zabrali, nikogo nie okradli, nikt przez to nie ucierpiał (
może z wyjątkiem urażonego „ego” niektórych profesorów z PL) Rodzice
wyjeżdżający za granicę leczyć dziecko ze środków pozyskanych we własnym
zakresie, można powiedzieć robią przysługę, odciążając NFZ, który nie musi
ponosić kosztów ich leczenia oraz skracają kolejkę oczekiwania innym
pacjentom leczącym się w ośrodkach w Polsce. Dlaczego więc nieustannie są
atakowani, oskarżani, piętnowani. Dlaczego atakowane są fundacje, które
pomagają? Dlaczego nie dość, że państwo polskie nam nie pomaga, to stara
się na każdym kroku tak okrutnie szkodzić?
Dzisiejszym artykułem obraziła mnie Pani po raz kolejny.
Liczę zatem, że skoro rozpoczęła Pani ten trudny i bulwersujący
temat, to dokończy go tym razem rzetelnie. Przedstawi druga stronę medalu, tym
razem jednak uczciwie. Oczekuję na tę odpowiedź.
p.s. Wyrażam zgodę, w razie potrzeby na upublicznienie
mojego listu lub jego wybranych treści, jednak po wcześniejszej autoryzacji.
Z poważaniem